sobota, 25 października 2014

Różowy, naturalny cud

                                             Różowy, naturalny cud


 Wstałam po dziewiątej. Poszłam do łazienki, umyłam się, uczesałam i umalowałam. Zobaczyłam, że pod drzwiami mam małą karteczkę. Podniosłam ją. Napisane na niej było "Kochana, jak tylko wstaniesz podejdź do mojego pokoju. Będę czekać na Ciebie tam, albo na stołówce. Do zobaczenia śpiochu." Jak zawsze ranny ptaszek. Uśmiechnęłam się pod nosem. Ona nigdy się nie zmieni. Oczywiście wybierałam ubrania długi czas. Około dziesiątej zeszłam na dół. Moja droga koleżanka jak zawsze o mnie zadbała. Czekał na mnie już pełen talerz. Przywitałam się i usiadłam z nimi. "Spokojnie wiem, że będzie Ci smakować." Spojrzałam na potrawy. Kilka kawałków sushi i zielona herbata. Trafiła w dziesiątkę. Wczorajsza lekcja trzymania pałeczek się przydała. Już nie miałam z tym takich problemów. Nagle zadzwonił mój telefon. To Kamil. "Hej. Masz jakieś plany na dziś?" zapytał. Spojrzałam się na przyjaciółkę. Z jej wzroku widziałam, że chce, abym się zgodziła.
-Tak się składa, że nie. - odpowiedziałam.
-Miałabyś może ochotę się ze mną spotkać?
-Oczywiście! - zrobiło mi się miło, że to zaproponował. W końcu wczoraj byłam bardzo zagubiona i zmęczona. Myślałam, że mnie nie polubił. Widocznie się myliłam.
- Przyjdę po Ciebie za godzinę. - powiedział zadowolony. Rzuciłam spojrzenie Basi. Uśmiechnęła się do mnie. Rozumiała mnie bez słów. Pobiegłam do pokoju. Założyłam zwiewną sukienkę w różowe kwiaty i koturny. Rozpuściłam włosy, sięgnęłam po lokówkę, aby chociaż trochę je zakręcić. Kiedy się rozgrzewała zaczęłam malować oko. Dwie idealne kreski na powiece. To tylko wydaje się łatwe. Jeszcze usta, perfumy, biżuteria i gotowa. Miał być za kilka minut. Idealnie się wyrobiłam. Poszłam na dół. Kamil już stał przed drzwiami. Przywitaliśmy się. Chciałam dowiedzieć się gdzie mnie zabiera, ale nie chciał mi powiedzieć. "Niespodzianka" powtarzał ciągle. Przechodziliśmy różnymi uliczkami. Oczywiście nigdy ich nie widziałam. W pewnym momencie kazał mi się zatrzymać. Rozglądnęłam się. "To jeszcze nie koniec drogi" powiedział i wyciągnął chustę z torby. "Muszę zawiązać Ci oczy." Teraz mnie zdziwił. Zgodziłam się mimo, że trochę się bałam. Zasłonił mi oczy i zawiązał z tyłu głowy kokardę. Złapał mnie za rękę. "Spokojnie nie zamierzam Cię porwać" zażartował. Szliśmy tak jeszcze dziesięć minut. Nie rozmawialiśmy. Mówił mi tylko próg, stop, schody. Mogłam jednak wziąć trampki. Bezustannie się potykałam i Kamil musiał mnie podpierać. W pewnym momencie wyszliśmy na prostą. Przeszliśmy tak kawałek, a potem zatrzymaliśmy się. Odwiązał chustę. Otworzyłam oczy. Zaparło mi dech w piersiach. Staliśmy po środku szerokiej alejki. Po bokach rosły duże wiśnie. Właśnie kwitły. Śliczne, delikatne, malutkie kwiatki w kolorze blado-różowym. Było ich tysiące. Płatki spadały z drzew. Delikatny wiatr unosił je dalej. Nie wiedziałam co powiedzieć. Słyszałam już o tym. Japońska wiosna z tego słynęła. Jednak opis lub zdjęcie nie może równać się z widokiem na żywo. Ludzie rozkładali koce pod drzewami, jedli drugie śniadanie, śmiali się i rozmawiali. To jeden z najładniejszych widoków w moim życiu. Kamil zaśmiał się. "Wiem, wiem. Typowy gaijin." uśmiechnęłam się. Przytuliłam się do niego i podziękowałam.
- Chyba wiedziałaś gdzie idziemy. - powiedział nagle.
- Skąd! Czemu tak myślisz? - zdziwił mnie.

- Idealnie dobrałaś sukienkę. - spojrzałam na siebie i zaśmiałam się. Biała tkanina w różowe kwiaty. Rzeczywiście dopasowałam się do otoczenia. Nigdy w życiu nie widziałam nic piękniejszego i nie wiem czy kiedykolwiek zobaczę. Delikatność, niewinność i jasność ukazane przez malarza byłyby obrazem takiej właśnie dzielnicy. Nikt nie próbował tu postawić straganu z zabawkami i watą cukrową, puszczać głośniej muzyki, wykorzystywać to, że tyle ludzi podziwiało ten widok. To właśnie było wspaniałe! Ale było coś jeszcze lepszego. Co? A właściwie kto? Japończycy! Mimo, że na pierwszy rzut oka byli zamknięci w sobie, niedostępni i zimni tutaj pokazywali swoje drugie oblicze. Kilka dużych grup siedzących pod wiśniami na nasz widok machała do nas, witała się i zapraszała na estetycznie rozłożony koc, na którym leżało dużo smakołyków. Kiedy tak spacerowaliśmy czułam się jak w innym świecie. Bajkowej krainie czarów znanej mi z książeczek dla dzieci. Jakby wszystkie historie, które mówiła mi mama na dobranoc miały wspólny punkt właśnie tutaj. Mimo, że siedzieli tu tylko zwykli ludzie jak ja dla mnie było to po prostu magiczne. Gdyby dodać kilka komputerowych wróżek i księżniczkę można byłoby nagrać film dla najmłodszych. A może to właśnie tu powinna mieć miejsce moja bajka?

poniedziałek, 1 września 2014

ROZDZIAŁ 6. Ryby, słodycze i trucizny

                               Ryby, słodycze i trucizny 

  Została mi ostania ulica. W całej tej okropnej sytuacji pojawiła się nadzieja. I głód. Nagle mocno ścisnęło mnie w brzuchu. Jadłam tylko śniadanie w samolocie. Nie było zbyt dobre. Zaczęłam rozglądać się za jakąś budką z jedzeniem. Może jakiś hamburger albo hot dog? Pociekła mi ślinka. Mniam. Przeszłam kilkaset metrów. Po bokach zaczęły rozciągać się niezdarnie postawione budynki. Światło dzienne w ogóle tutaj nie dochodziło. Jak w znacznej części Tokio. W powietrzu unosiła się para, zapachy egzotycznego jedzenia i tumult miejskich rozmów. Oczywiście nic z nich nie rozumiałam, ale ich uczestnicy wydawali się być szczęśliwi i rozbawieni. Była to miła atmosfera. Przeszłam obok jednego stoiska. Leżały na nim różne ryby. Długie, małe, żywe, oczyszczone. Takich sklepików było dużo. Idąc dalej zauważyłam szklane drzwi. Zajrzałam przez nie. W środku znajdowało się duże pomieszczenie, a w nim prostokątna kuchnia. Dookoła niej stały krzesła i stoły. Dwóch kucharzy krzątali się robiąc sushi i spektakularnie rozpalając ogień na patelni. Uderzał od nich anielski spokój i skupienie. Otworzyłam menu. Oczywiście tylko, żeby wyglądać inteligentnie i udawać, że w ogóle coś rozumiem. Chyba tylko tak mogę tu przetrwać! Spojrzałam na spis dań. Znowu moje ulubione znaczki! Ale chociaż cyfry były normalne. A więc z tabeli zup - jak podejrzewam - numer osiem, z dań głównych trzy, a na deser pięć. Tak się wybiera potrawy! Naprawdę jestem po prostu zbyt leniwa, żeby każdą nazwę wstukać w komórkę i przetłumaczyć. Pokazałam kucharzowi co chcę i czekałam cierpliwie. Zdążyłam podzielić się przeżyciami na facebook'u i tweeterze. Jak mogłam się tego spodziewać komentarze znajomych brzmiały mniej więcej tak "hahaha" lub "ale przygoda". Dzięki za wsparcie i pomoc. Kiedy wpatrywałam się w wyświetlacz telefonu kucharz podał mi pierwsze danie. Zgadłam, że to będzie zupa. W głębokim talerzu nalany był... rosół? Przynajmniej tak wyglądał sam płyn. Pływał w nim nie tylko długi makaron, ale też przekrojone na pół jajko, kawałek szynki, szczypiorek, krewetki i coś czego nie umiałam nazwać. Miało kształt kwiatka, a w środku różowy zawijas. Wyglądało jak gumka do zmazywania. Obok kawałek nori, czy jak to się pisze. W każdym razie suszony glon. Wzięłam dziwnie pokrzywioną łyżkę i zanurzyłam ją w zupie. Powoli spróbowałam potrawy. Wyglądałam jak ochroniarz królowej, który sprawdza czy danie nie jest zatrute. Nie spodziewałam się, że będzie to takie pyszne! Niby zwykły rosół z kilkoma dodatkami, ale ich połączenie dawało świetny efekt! Z jednej strony gorzki, z drugiej słony, a czasami nawet słodki. Sięgnęłam w końcu po biało różowy kwiatek. Po spróbowaniu stwierdziłam, że to chyba jakaś ryba. Ale tu nie mogę być niczego pewna. Zjadłam wszystko. Do samego końca. Jeśli tutejsza kuchnia tak smakuje jestem za otwieraniem takich knajp w Polsce. Byłabym stałym gościem! Albo nawet właścicielką. Z moich rozmyśleń znowu wyrwał mnie kucharz. Nie wiem czy ten sam. Japończycy są do siebie zbyt podobni. Położył przede mną mały czarny talerzyk, a na nim zestaw sushi. Chociaż tę potrawę znałam. Mniej więcej. Był tylko jeden problem. Pałeczki. Zawsze kiedy zamawiałam to danie brałam widelec. Albo jadłam rękoma. Jednak teraz ludzie nadal się na mnie dziwnie patrzyli i nie chciałam jeszcze bardziej się ośmieszyć. Zdjęłam z nich papierową osłonkę i złamałam na pół. Na szczęście na każdym egzemplarzu była instrukcja. Powoli i w skupieniu szłam jej śladem. Trzy razy pałeczki wypadły mi z dłoni, aż w końcu mogłam je spokojnie utrzymać. Gorzej kiedy miałam w nie złapać jedzenie. Pierwszy kawałek spadł idealnie na środek miseczki z sosem sojowym rozlewając go na wszystkie strony. Słyszałem te ciche śmiechy Japończyków. Za drugim razem najpierw sięgnęłam za półmisek. Niestety moja trzęsąca się ręka zbyt mocno doprawiła sushi. Było strasznie słone, a sosu już w ogóle nie było. Chciało mi się płakać. Nie mogłam tutaj nawet zjeść. Nagle miejsce obok mnie zajął młody mężczyzna. Nie zwracałam na niego uwagi. Myślałam, że to tylko nieszczęsny klient, dla którego zabrakło miejsca i musiał usiąść obok tej niezdarnej Polki. Spojrzałam na niego, a ten uśmiechnął się do mnie. Zrobiłam to samo jednak nie tak entuzjastycznie. Wtedy stało się coś czego nie mogłam się spodziewać, a całkowicie zmieniło mój pobyt tutaj. Podał mi rękę i powiedział "Hello". Moja mina musiała być przezabawna. Widocznie go rozbawiła. Przywitałam się, a on normalnie za mną rozmawiał. Skąd jestem? Co mnie tu sprowadza? Ile mam lat? Jak się nazywam? I co najważniejsze czy nie potrzebuję pomocy? W pewnym momencie powiedział, że jest z Warszawy. "Ja też! Jakie szczęście, że na Ciebie trafiłam" krzyknęłam. To chyba najlepsza rzecz jaka mogła mnie tutaj spotkać. Opowiedziałam mu o tym, co mnie tu spotkało oraz o tym czemu tutaj jestem. Okazało się, że miał podobną historię. Przeprowadził się tutaj, aby ukończyć studia  . "Tylko nowoprzybyli obcokrajowcy mogą tak niezdarnie jeść pałeczkami" zaśmiał się. Był wyższy ode mnie. Musiał się garbić, aby sięgnąć do stołu. Miał niedługi zarost, ale włosy do ramion. Smukłe palce zdobiły liczne kolorowe tatuaże. Nie łączyły się w jedną całość. Widocznie zbierał je latami. Siedział ze mną całe popołudnie. Nauczył mnie jeść pałeczkami. A raczej wtajemniczył w stopniu minimalnym. Do sushi byłam przyzwyczajona, ale tutejsze było o niebo lepsze. Myślałam, że polskie restauracje są chociaż w połowie tak dobre. Myliłam się. Następnie podano deser. Okazała się nim babeczka nazywana w Japonii "Mushipan". Ugryzłam ją. Ciasto waniliowe, a w środku kukurydza. Ciekawe połączenie. Może się powtórzę, ale bardzo smakuje mi tutejsze jedzenie. "Ale ze mnie gapa. Nie przedstawiłem się" mężczyzna siedzący obok mnie złapał się za głowę i zaczął się śmiać "Kamil, miło mi. Gdzie mieszkasz?" wyjęłam kartkę z adresem hotelu i mapę. "Typowy gaijin!" Chyba naprawdę go to rozbawiło. Tylko co?. Wiele razy słyszałam to słowo, które najprawdopodobniej było kierowane do mnie. Znaczy to obcokrajowiec. "Dużo Japończyków tak reaguje, kiedy nas widzi. Co do tatuaży. To znak rozpoznawczy członków Yakuzy, największej mafii w tym kraju. Nadal są przyjmowani jako wandale i kryminaliści mimo, iż większość jest tam, aby pomagać innym. Bo widzisz, to właśnie oni organizują wszelakie zbiórki pieniędzy dla potrzebujących, a kiedy Japonię dotknęła kilka lat temu katastrofa to ich ludzie wywozili gruz i stawiali tymczasowe schrony. Oczywiście nie znaczy to, że część z nich nie handluje narkotykami i takie tam, ale myślę, że cały ten strach przed osobami z jakimkolwiek tatuażem jest zbędny. Czuję się przez to mocno urażony. Nie mogę wejść przez to do łaźnie miejskiej! Mimo, że nie jestem z Yakuzy!". Jak dobrze, że go spotkałam. Rzucił okiem na mapę i od razu wiedział gdzie iść. "To już blisko!" powiedział. Zapłaciliśmy i wyszliśmy z lokalu.  Nie spieszyliśmy się. Kamil ciągnął moją torbę. Mogłam odetchnąć z ulgą. Odprowadził mnie pod drzwi hotelu. Był to mały jeden z wyższych budynków w okolicy.  Nowoczesny, ale skromny. Kilka drzewek przed wejściem i różne odcienie szarości. Wymieniłam z nowo poznanym mężczyzną numery telefonów. Przyda mi się jego pomoc. Pożegnaliśmy się. Odchodząc rzucił w pośpiechu "mam nadzieję, że jutro też się spotkamy". Pomachałam mu. Zniknął za straganami rybnymi. Weszłam do hotelu. Ciekawe jak dowiem się gdzie jest moja przyjaciółka. Podeszłam do recepcji i już otworzyłam usta, aby coś z siebie wydusić, ale usłyszałam z daleko swoje imię. To właśnie ona. Wiecznie uśmiechnięta i entuzjastyczna Basia. Koleżanka od czasów podstawówki. W tym momencie chciałam ją zabić. Za tą mapę, wycieczkę, wskazówki, w ogóle za wszystko! Ale nie mogłam. Jej serdeczny uśmiech neutralizował wszystkie złe uczucia. Rzuciłyśmy się sobie na szyję. Jak typowe baby zaczęłyśmy piszczeć i skakać ze szczęścia. Przedstawiła mi swojego chłopaka Grześka. Sprawiali wrażenie bardzo szczęśliwych. Opowiedziałam jej o wszystkim. O moim włóczeniu się po obcym kraju, o jej beznadziejnej instrukcji i o Kamilu. Zaczęła się śmiać. "Właściwie całą drogę mogłaś przejechać metrem, albo taksówką, ale chciałam, żebyś się trochę pobawiła." Kiedyś ją zabiję. "Zemszczę się!" odpowiedziałam. Rozmawiałyśmy jeszcze dwie godziny. Potem poszłam się rozpakować. Pokój z jednym łóżkiem. Ładny, czysty i nowoczesny. Basia musiała się wykosztować za mój pobyt. Zwróciłam jej część, ale i tak zrobiło mi się głupio. Spokojnie się wykąpałam i położyłam. Byłam bardzo zmęczona. Zasnęłam niemalże od razu. 

poniedziałek, 14 lipca 2014

WAŻNE ogłoszenie, prośba, miła informacja i krótka relacja z życia

    Hej, hej, hej!

Na początek parę spraw organizacyjnych, które tak kochacie <3 
Od jutra (14.7.14r.) do 25.07.14r. nie będę mogła dodawać postów z powodu wyjazdu!!! Więc następny rozdział nie pojawi się jak zwykle w poniedziałek, a w piątek. Wytrzymacie? ;) 

Druga sprawa (bardzo dla mnie ważna). Przypominam o konkursie! Przez następny tydzień będę leżeć na plaży i pewnie strasznie się nudzić. Chciałabym chociaż naszkicować parę sytuacji z opowiadania i zamieścić je tutaj, ale nie mogę!!! Musicie podać mi swoje pomysły na wygląd głównej bohaterki! Jak? Piszcie w komentarzach! Wstydzicie się? Możecie śmiało pisać na mój mail! 
Oto on: jagodziak605@gmail.com 
Wszystkie pretensje, niezadowolenia i żale również możecie przysyłać na ten adres! 
     LICZĘ NA WAS!!!

Trzecia rzecz nie należy już do spraw organizacyjnych. *Okrzyki radości*
Chciałam wam po prostu powiedzieć, że w 2. części Jaguar Blog Grand Prix blog uzyskał 7/10 punktów! Oby tak dalej! Trzymajcie kciuki, odwiedzajcie bloga, wysyłajcie znajomym! 

Poza tym mam nadzieję, że świetnie się bawicie ;) 
Przyznam, że ja genialnie. Czemu? Bo Metallica była w Polsce <3 Tak, byłam na koncercie!
 Ktoś z was jeszcze tam był? A może mieliśmy miejsca blisko siebie? ;o Piszcie!!! 

ROZDZIAŁ 5. Kosmici



                                                     Kosmici
        Doszłam do kolejnego dużego znaku. Kilka minut szukałam kierunku, w którym mam iść. W końcu znalazłam. Obróciłam się zgodnie ze strzałką. I co widzę? Balony... Wielka brama z balonów o kolorach tęczy, na samej górze różowe serce z niebieską koronką dookoła. Napisane tam było "harajuku". Żartujecie sobie tak? Na tysiąc procent była inna droga. Jestem pewna, że ona zrobiła to specjalnie! Taka koleżanka. Chce zaprowadzić mnie w ciemne uliczki Tokio. Nie miałam innego wyjścia. Musiałam tamtędy przejść. "Może to nie będzie takie straszne" pomyślałam. Pewnym krokiem zmierzałam w tamtym kierunku. Im bliżej byłam, tym więcej ludzi znajdowało się wokół mnie. Kiedy przeszłam przez bramę ledwo przeciskałam się przez ludzi. Chciałam wyjść jak najszybciej. W pewnym momencie podniosłam wzrok. Zobaczyłam cztery nastolatki. Miały na sobie blado różowe sukienki na krótki rękaw z rozszerzonym dołem, białe zakolanówki, buty na wysokim, ale grubym obcasie tego samego koloru co sukienki. Trzymały małe torebki w kształcie serca obszyte białą koronką. Miały długie przefarbowane na blond włosy upięte w dwie wysokie kitki. Duża ich część była doczepiana. Ozdobione były niezliczoną ilością spinek, wstążek i kokardek. Podobnie wyglądały ich paznokcie mocno wychodzące za opuszki palców. Wszystko było oczywiście w moim ulubionym kolorze - różowym. Aż chciało się wymiotować. Co to w ogóle miało być? Nowa moda? Reklama jakiegoś sklepu? A może przedstawiciele jakiejś subkultury? Kosmici? Rozglądnęłam się po innych osobach. Było tam dużo normalnie ubranych ludzi. Większość jednak charakteryzowała duża ilość dodatków. Nie tylko kobiety, ale również mężczyzn. Noenowe słuchawki, kolorowe pasemka, szelki, łańcuchy, naszywki, podarte  spodnie lub koszulki. Wszystko było takie dziwne, a i tak każdy zmierzał wzrokiem tylko mnie. Już nie wiem kto tu jest astronautą, a kto ufoludkiem. Szłam dalej mijając sklepy odzieżowe, kosmetyczki i salony gier. Powoli zaczęłam się przyzwyczajać do ubioru innych. Poczułam, że to ja tu odbiegam od normy. Wkroczyłam w inną galaktykę. Po pół godzinie zdołałam się wydostać. Nareszcie nikt mnie nie otaczał. Tłum ludzi zniknął. Szłam spokojnie prosto. Nie do końca wiedziałam gdzie jestem. Po prawej stronie drogi zauważyłam jakiś kiosk. Podeszłam bliżej, a tam... mapy. Szybko otworzyłam jedną. "Może być" pomyślałam. Wyciągnęłam trzysta jenów i położyłam sprzedającemu starszemu panu. Uśmiechnął się do mnie. Wyjęłam kartkę, na której zapisany był adres mojej przyjaciółki. Położyłam ją na blacie i z nadzieją, że mężczyzna zrozumie wpatrywałam się w niego. Roześmiał się. Widocznie nie było to pierwsza taka sytuacja. Powoli sięgnął po długopis, poprawił okulary i spojrzał na kartkę. Zakreślił dwa małe kółka na mapie i oddał mi ją. Przy jednym napisane była "now", czyli po angielsku teraz, a przy drugim "hotel". Ucieszyłam się. Ukłoniłam się jak podobno robią to Japończycy. Sprzedawcę tylko to rozbawiło, ale nie miałam czasu, żeby się poprawić. Przyjrzałam się mapie i zakreśliłam ulice, które napisane miałam we wskazówkach. Miałam iść teraz na stację meta, potem ostatnia prosta i wreszcie będę mogła odpocząć! Szybkim krokiem zeszłam po schodach i trafiłam na stację. Pokazałam nazwę ulicy, na którą chcę dojechać i kupiłam bilet. Na szczęście był tam napisany numer metra. Usiadłam na ławce szczęśliwa. Fakt miałam serdecznie dość dzisiejszego dnia i chęć zabicia koleżanki wcale mi nie minęła, ale pojawiła się nadzieja, że zaraz to wszystko się skończy. Było wpół do drugiej. Stanęłam przy linii wyznaczającej bezpieczną odległość od torów. Metro przyjechało bez minuty spóźnienia. Na stacji nie było dużo ludzi. Pomyślałam, że nie będzie problemu, aby zająć miejsce siedzące. Życie, czemu tak okrutnie dałeś mi w twarz? Drzwi otworzyły się. Wypadło kilka osób. Za nami nagle pojawiło się kilku mężczyzn w takich samych strojach i rękawiczkach. Przestraszyłam się. Starałam się wejść z walizką do metra, ale było tam za dużo ludzi. Nagle jeden z pracowników zaczął mnie tam wpychać. Co to miało znaczyć?! Czy on są tam właśnie po to?! Odruchowo zaczęłam go odpychać i krzyczeć. Jakoś dostałam się do środka. Było strasznie ciasno. Ledwo mogłam ustać z moim bagażem. Musiałam tak przejechać dwie stacje. Uniosłam rękę, aby chwycić się rurki czy suficie. Zauważyłam, że byłam najwyższa z otoczenia. W momencie kiedy już podniosłam ramię stało się coś dziwnego. Nagle zrobiło się o wiele więcej miejsca obok mnie. Najpierw pomyślałam, że może coś nie tak z moim zapachem. Przestraszyłam się. Rozglądnęłam się wokół. Pewna kobieta wskazywałam koleżance na mój nadgarstek. Kiedy zauważyła, że to widzę odwróciła się szybko. Wydawała się przestraszona. Wszyscy udawali, że mnie tam nie ma jednocześnie starając się odsunąć. Spojrzałam w górę na moją dłoń. Rękaw lekko mi spadł i odsłonił wytatuowanego ptaka. Coś z nim nie tak? "Przecież to nie choroba, nie zarazicie się" pomyślałam zirytowana. Dookoła mnie rozbrzmiały szepty. Kilka razy wyłapałam słowo "gaijin". Wyciągnęłam telefon i wpisałam je w tłumaczu. Okazało się, że znaczyło "cudzoziemiec". Przecież innych europejczyków tak nie traktowali. Stali pomiędzy nimi. O co chodziło? Byłam zagubiona. W tłumie znalazłam mężczyznę wyższego od innych. Był obcokrajowcem. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć "spokojnie, to tutaj normalne". Chyba nie miałam wyjścia. Musiałam to znieść. Kiedy spotkam się z przyjaciółką zapytam się o co chodzi. Chociaż ten cały tłum się odsunął i mogę w końcu spokojnie stać. Zawsze jest jakiś plus. Po dziesięciu minutach spojrzenia ludzi stały się zabawne. Wreszcie metro się zatrzymało. Nie miałam większych problemów z wyjściem. Po przejściu kilku metrów zatrzymałam się, aby jeszcze raz zobaczyć tą śmieszną sytuacje. Ludzie z anielskim spokojem wpychali innych przez drzwi. Uśmiechnęłam się pod nosem. Ruszyłam dalej.

poniedziałek, 7 lipca 2014

ROZDZIAŁ 4. Inna planeta



                                               Inna planeta
         Po wielu godzinach męczącego lotu usłyszałam komunikat ogłaszający, że niedługo będziemy w Tokio. Wyjęłam z torebki kartkę, na której zapisałam adres hotelu, gdzie nocowała moja przyjaciółka.
-Wystarczy teraz go znaleźć. Nic prostszego. Na lotnisku kupię mapę i sobie poradzę - pomyślałam. Oczywiście pewnie już się domyślacie, że rzeczywistość nie była taka kolorowa. Czemu ona zawsze musi dać mi w twarz w tak ważnych momentach? Kobiecy głos dobiegający z głośników kazał pasażerom zapiąć pasy i szykować się do lądowania. Wszyscy posłusznie wykonali polecenie. Ogarnął mnie strach. Potężny, który wygrywał z podekscytowaniem i zdrowym rozsądkiem. Czułam, że robi mi się gorąco. Miałam ochotę wycofać się z tego wszystkiego. Nagle uświadomiłam sobie, że nie będzie tak łatwo jak sobie to wyobrażałam. Pomocy?
Podwozie samolotu delikatnie dotknęło płyty. Powoli rozpięłam pasy, wyciągnęłam bagaż podręczny i zaczęłam przeciskać się przez tłumek ludzi. Dlaczego oni zawsze tak wolno wychodzą? Miłe stewardessy żegnały nas z uśmiechem na twarzy. Stawiłam krok na schodach. Uderzyła mnie fala nieprzyjemnego wiatru. Mogłam pożegnać się z ładnie ułożoną fryzurą. Obok schodów czekał podstawiony autobus, który miał nas dowieźć do budynku lotniska. Wszystko minęło dosyć sprawnie. Jak większość rzeczy w tym kraju. Następnym dłuższym przystankiem było znalezienie swojego bagażu. Wzrok wszystkich młodych Japonek przyciągnęła neonowo różowa torba w równie rażące zielone kropki. Tak, zgadliście. To była moja torba. Chciałam, żeby się wyróżniała. Niestety jeśli zostawiłabym ją na środku jakiejś ulicy, wtopiłaby się pewnie w tło. Mój plan został zniszczony. Wyszłam z budynku w poszukiwaniu autobusu z numerem cztery. Znalazłam. Mały bus koloru żółtego z namalowanymi słodkimi oczkami i mordką. Nad przednią szybą odstawały dwa kawałki plastiku przypominające uszy. Całość przypominała postać z kreskówki dla dzieci, słynnego pokemona Pikachu. Niech mi ktoś powie jak tu nie wybuchnąć śmiechem? Kiedy już się nieco uspokoiłam wsiadłam do autobusu. Rozglądając się za miejscem zauważyłam, że Polacy patrzą się na mnie i uśmiechają się. Chyba nie tylko ja zareagowałam tak na autobuso-pokemona. Gdybym miała dziesięć lat i nadal tak ochoczo oglądała jego przygody byłabym pewnie zachwycona. Niestety jestem już trochę starsza. Resztę podróży starałam  zachowywać się normalnie. Mimo japońskiego radia w głośnikach, mimo niebiesko-zielonych włosów innej pasażerki, mimo napisów w tym dziwacznym piśmie, mimo wielu naklejek z Ashem, czyli właścicielem Pikachu i mimo breloczka z tą samą postacią. Trzeba zachować powagę. Ale to takie trudne! Z moim charakterem prawie niemożliwe. Z ulgą wyszłam z autobusu w Tokio. Wreszcie mogłam się spokojnie śmiać. Od powstrzymywania go rozbolał mnie brzuch i cisnęły mi się łzy do oczu. W bajkowym autobusie nie było ani jednego dziecka. Kiedy już mi przeszło i podniosłam głowę przeraziłam się. Stałam obok wielkiego skrzyżowania, otoczona wielkimi telebimami, sklepami komputerowymi i neonowymi lampami. Za ogromnymi, szklanymi gablotami rzucały na mnie światło setki komórek, telewizorów, konsol, laptopów i ekranów komputerowych. Poczułam się zagubiona. Ludzie mijali mnie w pośpiechu, mówiąc nawet nie mam pojęcia o czym. Większość nie zwracała na mnie uwagi, gdyż zajęci byli pisaniem sms'ów. Jednak ci, którzy zdołali mnie zauważyć przeżywali mini atak serca. "Jak można być tak wysokim?!", "co to za stary telefon?!", "czy jej włosy są naturalnie brązowe?", "czemu stoi na środku chodnika?", "czemu nie ma skośnych oczu?", "czemu tak dziwnie rozgląda się dookoła?", "czemu napis na jej walizce nie jest po japońsku?", "czemu w ogóle ją ma?". Wydaje mi się, że właśnie to myśleli mnie widząc. Wiedziałam, że będzie ciężko, ale nie wiedziałam, że aż tak! Wprawdzie miałam instrukcję dotyczącą drogi do hotelu, ale zorientowałam się, że nic mi nie pomoże. Moja droga przyjaciółka napisała mi nazwy ulic, którymi miałam iść. Niestety nie podała ich w znakach. Chyba zapomniała, że nie umiem ich odczytać! Już wtedy byłam pewna, że dam jej w kość. Zemsta będzie słodka. Szybko włączyłam moją cegłę-telefon i pobrałam aplikację do tłumaczenia japońskiego. Przygotowałam się na półgodzinne czekanie, a tu minuta i zainstalowane. Jak?!
Jak to jest możliwe, że Internet w środku miasta jest szybszy, niż Wi-fi w moim domu?! Okej, tutaj naprawdę jest coś nie tak. A może życie chce mi dać trochę szczęścia? "Ha ha, chciałabyś. Tylko się bawię." Założę się, że los to wtedy powiedział. Wyjęłam kartkę, na której wymienione miałam nazwy ulic. Powoli i ostrożnie przepisałam pierwszą do tłumacza. Ładowanie trwało kilka sekund. Wyświetliły mi się dwa złożone, zawiłe i duże znaki. Z nową dawką nadziei podbiegłam do dużego znaku pokazującego ulice i kierunki, w które biegną. Tabliczek było chyba dwadzieścia. Przyjrzałam się im wszystkim. Jakie one były wszystkie do siebie podobne! Porównywałam je do tych wyświetlonych na ekranie. Czcionka niestety bardzo się różniła. Na telefonie był widoczny ich tradycyjny zapis dla uczących się, czyli grubym pędzlem. Był ładniejszy, ale niestety mniej czytelny! Wiecie co mnie dopada w takich momentach?
I-R-Y-T-A-C-J-A!
Po jakiś piętnastu minutach stania przed tym głupim znakiem jak idiotka udało mi się rozszyfrować znaczenie tabliczek. Wiedziałam chociaż, w którą stronę iść. Gratulacje! Udało ci się przejść ledwie dwadzieścia pięć procent tej męczarni! Jest się z czego cieszyć. Wskazówka nakazywała mi podążać w lewo. Tak też zrobiłam. Obróciłam się na pięcie i spojrzałam przed siebie. I co widzę? Przejście dla pieszych o szerokości dziesięciu metrów, ciągły tłum na nich i z trudem przejeżdżające auta. "Przynajmniej nie będę musiała czekać" pomyślałam. Jakiś plus jednak w tym był. Ruszyłam przed siebie. Miałam przejść, aż do rozwidlenia. Szłam prosto starając się nie zgubić żądnego znaku. Za przejściem trafiłam na szeroki chodnik otoczony z dwóch stron drzewami. Schludne ławeczki, kosze na śmieci i... automaty. Wszędzie były automaty! Spędziłam w tym kraju może godzinę, nawet nie, a widziałam chyba dwadzieścia takich! Korzystając z okazji podeszłam do jednego, aby kupić pepsi.  Nie był on wysoki. Miał siedem półeczek na każdej po dziesięć napoi. Oczywiście nie miałam pojęcia co jest na nich napisane. Jedyną rzecz, która mnie zastanawiała było to, że pod niektórymi produktami palą się czerwone światełka, a pod niektórymi niebieskie. Co to oznaczało? Że nie ma danego napoju? To niemożliwe, przecież wszystkie stały na swoim miejscu, a za nimi rządek innych. Pochyliłam się lekko, gdyż zobaczyłam obrazkową etykietę. Nie obchodziło mnie już jak dziwnie mogę wyglądać przyglądając się automatowi. Chciałam się tylko napić i wreszcie trafić do hotelu! Przypisy obok rysunków były oczywiście po japońsku. Mimo tego jakoś zdołałam zobaczyć co miały przedstawiać. Cała różnica polegała na tym, że produkty, pod którymi paliło się czerwone światło były podobno ciepłe. Postanowiłam spróbować. Ukucnęłam, aby przyjrzeć się napojom z dolnych półek. Zobaczyłam podłużną, zieloną puszkę z napisem małym napisem "Green Tea". Dzięki Bogu! Pojęcia języka angielskiego tu istnieje! Wrzuciłam dwieście jenów i kliknęłam czerwony przycisk. Herbata powoli spadła. Wyjęłam ją i wstałam. Napój był rzeczywiście ciepły. Otworzyłam i spróbowałam. Smakowała jakby była świeżo zaparzona. Nie była gorąca, ale marzyłabym o niej w zimowy dzień. Szczerze mówiąc rzadko piłam herbatę. To przez to, że nie chciałam czekać aż ostygnie, ale jeśli mogłabym kupić ją w automacie pewnie ten nawyk wszedłby mi w krew. Rozmyślając jak zawsze o głupotach szłam dalej według wskazówek. Następna  ulica nazywała się Harajuku.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

ROZDZIAŁ 3. Nad chmurami



                                             Nad chmurami
         Bałam się odmienności, która miała spotkać mnie w tym kraju. Nie wiedziałam jednak, że dopadnie mnie tak szybko. Miejsce obok mnie zajmowała Japonka w średnim wieku. Schludnie ubrana, skromnie umalowana, podróżowała sama. W pewnym momencie wyciągnęła ze swojej torebki mały, różowy telefon. Odblokowała go i wysunęła klawiaturę. Długimi, smukłymi pacami zaczęła coś pisać. I wtedy nastała magia. Siedząc obok nie mogłam zorientować się kiedy litery zmieniają się w znaki i jak szybko moja towarzyszka pisze. Wniosek jest prosty: Japonia wyprzedziła nas technologicznie o kilkanaście lat. Zaczęłam bać się tego co spotka mnie po wylądowaniu. Miałam zaledwie dziesięć godzin na oswojenie się z tą myślą. Okazało się, że było to stanowczo za mało. Do tej podróży powinnam przygotowywać się co najmniej miesiąc, aby nie narażać swojego zdrowia psychicznego na niebezpieczeństwo. Jeszcze jedną rzeczą, jaką należało zrobić było oglądanie różnych zdjęć z tego regionu. Po co? Żeby nie zachwycać się widokami na każdym kroku, jak robiłam to ja. Pierwsze takie doświadczenie dopadło mnie już w czasie lotu, kiedy po dziesięciu godzinach lotu spojrzałam przez okno. Chmury oświetlane wschodem Słońca. Czy muszę dodać to jakikolwiek opis? Myślę, że każdy z odrobiną wyobraźni jest w stanie ujrzeć ten widok.  Uspokajający, zabierający dech w piesiach magiczny obrazek.

sobota, 28 czerwca 2014

ROZDZIAŁ 2 Początek

                                              Początek


                  

         Po długim pożegnaniu z rodziną i jeszcze dłuższej odprawie celnej wreszcie dotarłam do poczekalni dla odlatujących. Kierowałam się w stronę małej kafejki na lotnisku w Warszawie. Zamówiłam uwielbianą przeze mnie pepsi i spokojnie usiadłam na małej pufie w rogu. Otworzyłam puszkę i wyjęłam z torebki podręczny słownik japońskiego. Spojrzałam na pierwsze kartki. Wszystko wydawało się proste dopóki nie uświadomiłam sobie jak podobne są do siebie niektóre wyrazy, a jak odmienne mają znaczenie. Ze zniecierpliwieniem i irytacją odłożyłam go z powrotem.

- Przecież prawie cały świat mówi po angielsku. Poradzę sobie - to była właśnie moja myśl  w tamtej chwili. Nic głupszego. Przekonałam się o tym niewiele później. Spojrzałam na zegarek, miałam jeszcze około pół godziny. Rozejrzałam się wokół. Najpierw nie widziałam nic ciekawego, dopiero potem coś zauważyłam. Na okrągłej kanapie owiniętej wokół słupa siedziała grupka Japończyków. W tym obrazku było coś dziwnego. Nie mogłam rozgryźć co to jest. Porównałam jedną dziewczynę do mnie i zdałam sobie sprawę z różnicy. Skośnooka nastolatka siedziała wyprostowana z głową ku dołowi, dłonie położone na kolanach, nogi idealnie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Za to ja byłam praktycznie położona na pufie, noga na nogę, podpierałam głowę ramieniem i wykręcałam ją w różne strony niegrzecznie obserwując innych. Z moich obserwacji wynikało, że w porównaniu z Japończykami jestem niewychowaną dziewuchą. W dodatku wszystkie twarze obcokrajowców oświetlony były przez wyświetlacze komórek. Na szczęście nie tylko ja tak się zachowywałam. Polacy wyglądali podobnie do mnie. Ulżyło mi.

Moje rozmyślania przerwał komunikat.

-Pasażerów podróżujących do Tokio lotem numer pięćdziesiąt dwa prosimy o zgłoszenie się do bramki numer trzy.

Była godzina dwudziesta druga. Podniosłam się z miejsca, wyrzuciłam puszkę i idąc w stronę wyznaczonego miejsca szukałam paszportu i biletu. O dziwno tym razem nie miałem problemu ze znalezieniem ich. Spokojnie mnie sprawdzono, a następnie przeszłam długim korytarzem do samolotu. Byłam jedną z pierwszych osób. Ekipa stewardes przywitała mnie z uśmiechem i wskazała miejsce.  Bez pośpiechu usiadłam , zapięłam pasy bezpieczeństwa zanim przypomniał o tym pilot i zawiesiłam wzrok na migających światłach zza szyby. Oto się zaczęło. Samolot powoli ruszył.