poniedziałek, 14 lipca 2014

WAŻNE ogłoszenie, prośba, miła informacja i krótka relacja z życia

    Hej, hej, hej!

Na początek parę spraw organizacyjnych, które tak kochacie <3 
Od jutra (14.7.14r.) do 25.07.14r. nie będę mogła dodawać postów z powodu wyjazdu!!! Więc następny rozdział nie pojawi się jak zwykle w poniedziałek, a w piątek. Wytrzymacie? ;) 

Druga sprawa (bardzo dla mnie ważna). Przypominam o konkursie! Przez następny tydzień będę leżeć na plaży i pewnie strasznie się nudzić. Chciałabym chociaż naszkicować parę sytuacji z opowiadania i zamieścić je tutaj, ale nie mogę!!! Musicie podać mi swoje pomysły na wygląd głównej bohaterki! Jak? Piszcie w komentarzach! Wstydzicie się? Możecie śmiało pisać na mój mail! 
Oto on: jagodziak605@gmail.com 
Wszystkie pretensje, niezadowolenia i żale również możecie przysyłać na ten adres! 
     LICZĘ NA WAS!!!

Trzecia rzecz nie należy już do spraw organizacyjnych. *Okrzyki radości*
Chciałam wam po prostu powiedzieć, że w 2. części Jaguar Blog Grand Prix blog uzyskał 7/10 punktów! Oby tak dalej! Trzymajcie kciuki, odwiedzajcie bloga, wysyłajcie znajomym! 

Poza tym mam nadzieję, że świetnie się bawicie ;) 
Przyznam, że ja genialnie. Czemu? Bo Metallica była w Polsce <3 Tak, byłam na koncercie!
 Ktoś z was jeszcze tam był? A może mieliśmy miejsca blisko siebie? ;o Piszcie!!! 

ROZDZIAŁ 5. Kosmici



                                                     Kosmici
        Doszłam do kolejnego dużego znaku. Kilka minut szukałam kierunku, w którym mam iść. W końcu znalazłam. Obróciłam się zgodnie ze strzałką. I co widzę? Balony... Wielka brama z balonów o kolorach tęczy, na samej górze różowe serce z niebieską koronką dookoła. Napisane tam było "harajuku". Żartujecie sobie tak? Na tysiąc procent była inna droga. Jestem pewna, że ona zrobiła to specjalnie! Taka koleżanka. Chce zaprowadzić mnie w ciemne uliczki Tokio. Nie miałam innego wyjścia. Musiałam tamtędy przejść. "Może to nie będzie takie straszne" pomyślałam. Pewnym krokiem zmierzałam w tamtym kierunku. Im bliżej byłam, tym więcej ludzi znajdowało się wokół mnie. Kiedy przeszłam przez bramę ledwo przeciskałam się przez ludzi. Chciałam wyjść jak najszybciej. W pewnym momencie podniosłam wzrok. Zobaczyłam cztery nastolatki. Miały na sobie blado różowe sukienki na krótki rękaw z rozszerzonym dołem, białe zakolanówki, buty na wysokim, ale grubym obcasie tego samego koloru co sukienki. Trzymały małe torebki w kształcie serca obszyte białą koronką. Miały długie przefarbowane na blond włosy upięte w dwie wysokie kitki. Duża ich część była doczepiana. Ozdobione były niezliczoną ilością spinek, wstążek i kokardek. Podobnie wyglądały ich paznokcie mocno wychodzące za opuszki palców. Wszystko było oczywiście w moim ulubionym kolorze - różowym. Aż chciało się wymiotować. Co to w ogóle miało być? Nowa moda? Reklama jakiegoś sklepu? A może przedstawiciele jakiejś subkultury? Kosmici? Rozglądnęłam się po innych osobach. Było tam dużo normalnie ubranych ludzi. Większość jednak charakteryzowała duża ilość dodatków. Nie tylko kobiety, ale również mężczyzn. Noenowe słuchawki, kolorowe pasemka, szelki, łańcuchy, naszywki, podarte  spodnie lub koszulki. Wszystko było takie dziwne, a i tak każdy zmierzał wzrokiem tylko mnie. Już nie wiem kto tu jest astronautą, a kto ufoludkiem. Szłam dalej mijając sklepy odzieżowe, kosmetyczki i salony gier. Powoli zaczęłam się przyzwyczajać do ubioru innych. Poczułam, że to ja tu odbiegam od normy. Wkroczyłam w inną galaktykę. Po pół godzinie zdołałam się wydostać. Nareszcie nikt mnie nie otaczał. Tłum ludzi zniknął. Szłam spokojnie prosto. Nie do końca wiedziałam gdzie jestem. Po prawej stronie drogi zauważyłam jakiś kiosk. Podeszłam bliżej, a tam... mapy. Szybko otworzyłam jedną. "Może być" pomyślałam. Wyciągnęłam trzysta jenów i położyłam sprzedającemu starszemu panu. Uśmiechnął się do mnie. Wyjęłam kartkę, na której zapisany był adres mojej przyjaciółki. Położyłam ją na blacie i z nadzieją, że mężczyzna zrozumie wpatrywałam się w niego. Roześmiał się. Widocznie nie było to pierwsza taka sytuacja. Powoli sięgnął po długopis, poprawił okulary i spojrzał na kartkę. Zakreślił dwa małe kółka na mapie i oddał mi ją. Przy jednym napisane była "now", czyli po angielsku teraz, a przy drugim "hotel". Ucieszyłam się. Ukłoniłam się jak podobno robią to Japończycy. Sprzedawcę tylko to rozbawiło, ale nie miałam czasu, żeby się poprawić. Przyjrzałam się mapie i zakreśliłam ulice, które napisane miałam we wskazówkach. Miałam iść teraz na stację meta, potem ostatnia prosta i wreszcie będę mogła odpocząć! Szybkim krokiem zeszłam po schodach i trafiłam na stację. Pokazałam nazwę ulicy, na którą chcę dojechać i kupiłam bilet. Na szczęście był tam napisany numer metra. Usiadłam na ławce szczęśliwa. Fakt miałam serdecznie dość dzisiejszego dnia i chęć zabicia koleżanki wcale mi nie minęła, ale pojawiła się nadzieja, że zaraz to wszystko się skończy. Było wpół do drugiej. Stanęłam przy linii wyznaczającej bezpieczną odległość od torów. Metro przyjechało bez minuty spóźnienia. Na stacji nie było dużo ludzi. Pomyślałam, że nie będzie problemu, aby zająć miejsce siedzące. Życie, czemu tak okrutnie dałeś mi w twarz? Drzwi otworzyły się. Wypadło kilka osób. Za nami nagle pojawiło się kilku mężczyzn w takich samych strojach i rękawiczkach. Przestraszyłam się. Starałam się wejść z walizką do metra, ale było tam za dużo ludzi. Nagle jeden z pracowników zaczął mnie tam wpychać. Co to miało znaczyć?! Czy on są tam właśnie po to?! Odruchowo zaczęłam go odpychać i krzyczeć. Jakoś dostałam się do środka. Było strasznie ciasno. Ledwo mogłam ustać z moim bagażem. Musiałam tak przejechać dwie stacje. Uniosłam rękę, aby chwycić się rurki czy suficie. Zauważyłam, że byłam najwyższa z otoczenia. W momencie kiedy już podniosłam ramię stało się coś dziwnego. Nagle zrobiło się o wiele więcej miejsca obok mnie. Najpierw pomyślałam, że może coś nie tak z moim zapachem. Przestraszyłam się. Rozglądnęłam się wokół. Pewna kobieta wskazywałam koleżance na mój nadgarstek. Kiedy zauważyła, że to widzę odwróciła się szybko. Wydawała się przestraszona. Wszyscy udawali, że mnie tam nie ma jednocześnie starając się odsunąć. Spojrzałam w górę na moją dłoń. Rękaw lekko mi spadł i odsłonił wytatuowanego ptaka. Coś z nim nie tak? "Przecież to nie choroba, nie zarazicie się" pomyślałam zirytowana. Dookoła mnie rozbrzmiały szepty. Kilka razy wyłapałam słowo "gaijin". Wyciągnęłam telefon i wpisałam je w tłumaczu. Okazało się, że znaczyło "cudzoziemiec". Przecież innych europejczyków tak nie traktowali. Stali pomiędzy nimi. O co chodziło? Byłam zagubiona. W tłumie znalazłam mężczyznę wyższego od innych. Był obcokrajowcem. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć "spokojnie, to tutaj normalne". Chyba nie miałam wyjścia. Musiałam to znieść. Kiedy spotkam się z przyjaciółką zapytam się o co chodzi. Chociaż ten cały tłum się odsunął i mogę w końcu spokojnie stać. Zawsze jest jakiś plus. Po dziesięciu minutach spojrzenia ludzi stały się zabawne. Wreszcie metro się zatrzymało. Nie miałam większych problemów z wyjściem. Po przejściu kilku metrów zatrzymałam się, aby jeszcze raz zobaczyć tą śmieszną sytuacje. Ludzie z anielskim spokojem wpychali innych przez drzwi. Uśmiechnęłam się pod nosem. Ruszyłam dalej.

poniedziałek, 7 lipca 2014

ROZDZIAŁ 4. Inna planeta



                                               Inna planeta
         Po wielu godzinach męczącego lotu usłyszałam komunikat ogłaszający, że niedługo będziemy w Tokio. Wyjęłam z torebki kartkę, na której zapisałam adres hotelu, gdzie nocowała moja przyjaciółka.
-Wystarczy teraz go znaleźć. Nic prostszego. Na lotnisku kupię mapę i sobie poradzę - pomyślałam. Oczywiście pewnie już się domyślacie, że rzeczywistość nie była taka kolorowa. Czemu ona zawsze musi dać mi w twarz w tak ważnych momentach? Kobiecy głos dobiegający z głośników kazał pasażerom zapiąć pasy i szykować się do lądowania. Wszyscy posłusznie wykonali polecenie. Ogarnął mnie strach. Potężny, który wygrywał z podekscytowaniem i zdrowym rozsądkiem. Czułam, że robi mi się gorąco. Miałam ochotę wycofać się z tego wszystkiego. Nagle uświadomiłam sobie, że nie będzie tak łatwo jak sobie to wyobrażałam. Pomocy?
Podwozie samolotu delikatnie dotknęło płyty. Powoli rozpięłam pasy, wyciągnęłam bagaż podręczny i zaczęłam przeciskać się przez tłumek ludzi. Dlaczego oni zawsze tak wolno wychodzą? Miłe stewardessy żegnały nas z uśmiechem na twarzy. Stawiłam krok na schodach. Uderzyła mnie fala nieprzyjemnego wiatru. Mogłam pożegnać się z ładnie ułożoną fryzurą. Obok schodów czekał podstawiony autobus, który miał nas dowieźć do budynku lotniska. Wszystko minęło dosyć sprawnie. Jak większość rzeczy w tym kraju. Następnym dłuższym przystankiem było znalezienie swojego bagażu. Wzrok wszystkich młodych Japonek przyciągnęła neonowo różowa torba w równie rażące zielone kropki. Tak, zgadliście. To była moja torba. Chciałam, żeby się wyróżniała. Niestety jeśli zostawiłabym ją na środku jakiejś ulicy, wtopiłaby się pewnie w tło. Mój plan został zniszczony. Wyszłam z budynku w poszukiwaniu autobusu z numerem cztery. Znalazłam. Mały bus koloru żółtego z namalowanymi słodkimi oczkami i mordką. Nad przednią szybą odstawały dwa kawałki plastiku przypominające uszy. Całość przypominała postać z kreskówki dla dzieci, słynnego pokemona Pikachu. Niech mi ktoś powie jak tu nie wybuchnąć śmiechem? Kiedy już się nieco uspokoiłam wsiadłam do autobusu. Rozglądając się za miejscem zauważyłam, że Polacy patrzą się na mnie i uśmiechają się. Chyba nie tylko ja zareagowałam tak na autobuso-pokemona. Gdybym miała dziesięć lat i nadal tak ochoczo oglądała jego przygody byłabym pewnie zachwycona. Niestety jestem już trochę starsza. Resztę podróży starałam  zachowywać się normalnie. Mimo japońskiego radia w głośnikach, mimo niebiesko-zielonych włosów innej pasażerki, mimo napisów w tym dziwacznym piśmie, mimo wielu naklejek z Ashem, czyli właścicielem Pikachu i mimo breloczka z tą samą postacią. Trzeba zachować powagę. Ale to takie trudne! Z moim charakterem prawie niemożliwe. Z ulgą wyszłam z autobusu w Tokio. Wreszcie mogłam się spokojnie śmiać. Od powstrzymywania go rozbolał mnie brzuch i cisnęły mi się łzy do oczu. W bajkowym autobusie nie było ani jednego dziecka. Kiedy już mi przeszło i podniosłam głowę przeraziłam się. Stałam obok wielkiego skrzyżowania, otoczona wielkimi telebimami, sklepami komputerowymi i neonowymi lampami. Za ogromnymi, szklanymi gablotami rzucały na mnie światło setki komórek, telewizorów, konsol, laptopów i ekranów komputerowych. Poczułam się zagubiona. Ludzie mijali mnie w pośpiechu, mówiąc nawet nie mam pojęcia o czym. Większość nie zwracała na mnie uwagi, gdyż zajęci byli pisaniem sms'ów. Jednak ci, którzy zdołali mnie zauważyć przeżywali mini atak serca. "Jak można być tak wysokim?!", "co to za stary telefon?!", "czy jej włosy są naturalnie brązowe?", "czemu stoi na środku chodnika?", "czemu nie ma skośnych oczu?", "czemu tak dziwnie rozgląda się dookoła?", "czemu napis na jej walizce nie jest po japońsku?", "czemu w ogóle ją ma?". Wydaje mi się, że właśnie to myśleli mnie widząc. Wiedziałam, że będzie ciężko, ale nie wiedziałam, że aż tak! Wprawdzie miałam instrukcję dotyczącą drogi do hotelu, ale zorientowałam się, że nic mi nie pomoże. Moja droga przyjaciółka napisała mi nazwy ulic, którymi miałam iść. Niestety nie podała ich w znakach. Chyba zapomniała, że nie umiem ich odczytać! Już wtedy byłam pewna, że dam jej w kość. Zemsta będzie słodka. Szybko włączyłam moją cegłę-telefon i pobrałam aplikację do tłumaczenia japońskiego. Przygotowałam się na półgodzinne czekanie, a tu minuta i zainstalowane. Jak?!
Jak to jest możliwe, że Internet w środku miasta jest szybszy, niż Wi-fi w moim domu?! Okej, tutaj naprawdę jest coś nie tak. A może życie chce mi dać trochę szczęścia? "Ha ha, chciałabyś. Tylko się bawię." Założę się, że los to wtedy powiedział. Wyjęłam kartkę, na której wymienione miałam nazwy ulic. Powoli i ostrożnie przepisałam pierwszą do tłumacza. Ładowanie trwało kilka sekund. Wyświetliły mi się dwa złożone, zawiłe i duże znaki. Z nową dawką nadziei podbiegłam do dużego znaku pokazującego ulice i kierunki, w które biegną. Tabliczek było chyba dwadzieścia. Przyjrzałam się im wszystkim. Jakie one były wszystkie do siebie podobne! Porównywałam je do tych wyświetlonych na ekranie. Czcionka niestety bardzo się różniła. Na telefonie był widoczny ich tradycyjny zapis dla uczących się, czyli grubym pędzlem. Był ładniejszy, ale niestety mniej czytelny! Wiecie co mnie dopada w takich momentach?
I-R-Y-T-A-C-J-A!
Po jakiś piętnastu minutach stania przed tym głupim znakiem jak idiotka udało mi się rozszyfrować znaczenie tabliczek. Wiedziałam chociaż, w którą stronę iść. Gratulacje! Udało ci się przejść ledwie dwadzieścia pięć procent tej męczarni! Jest się z czego cieszyć. Wskazówka nakazywała mi podążać w lewo. Tak też zrobiłam. Obróciłam się na pięcie i spojrzałam przed siebie. I co widzę? Przejście dla pieszych o szerokości dziesięciu metrów, ciągły tłum na nich i z trudem przejeżdżające auta. "Przynajmniej nie będę musiała czekać" pomyślałam. Jakiś plus jednak w tym był. Ruszyłam przed siebie. Miałam przejść, aż do rozwidlenia. Szłam prosto starając się nie zgubić żądnego znaku. Za przejściem trafiłam na szeroki chodnik otoczony z dwóch stron drzewami. Schludne ławeczki, kosze na śmieci i... automaty. Wszędzie były automaty! Spędziłam w tym kraju może godzinę, nawet nie, a widziałam chyba dwadzieścia takich! Korzystając z okazji podeszłam do jednego, aby kupić pepsi.  Nie był on wysoki. Miał siedem półeczek na każdej po dziesięć napoi. Oczywiście nie miałam pojęcia co jest na nich napisane. Jedyną rzecz, która mnie zastanawiała było to, że pod niektórymi produktami palą się czerwone światełka, a pod niektórymi niebieskie. Co to oznaczało? Że nie ma danego napoju? To niemożliwe, przecież wszystkie stały na swoim miejscu, a za nimi rządek innych. Pochyliłam się lekko, gdyż zobaczyłam obrazkową etykietę. Nie obchodziło mnie już jak dziwnie mogę wyglądać przyglądając się automatowi. Chciałam się tylko napić i wreszcie trafić do hotelu! Przypisy obok rysunków były oczywiście po japońsku. Mimo tego jakoś zdołałam zobaczyć co miały przedstawiać. Cała różnica polegała na tym, że produkty, pod którymi paliło się czerwone światło były podobno ciepłe. Postanowiłam spróbować. Ukucnęłam, aby przyjrzeć się napojom z dolnych półek. Zobaczyłam podłużną, zieloną puszkę z napisem małym napisem "Green Tea". Dzięki Bogu! Pojęcia języka angielskiego tu istnieje! Wrzuciłam dwieście jenów i kliknęłam czerwony przycisk. Herbata powoli spadła. Wyjęłam ją i wstałam. Napój był rzeczywiście ciepły. Otworzyłam i spróbowałam. Smakowała jakby była świeżo zaparzona. Nie była gorąca, ale marzyłabym o niej w zimowy dzień. Szczerze mówiąc rzadko piłam herbatę. To przez to, że nie chciałam czekać aż ostygnie, ale jeśli mogłabym kupić ją w automacie pewnie ten nawyk wszedłby mi w krew. Rozmyślając jak zawsze o głupotach szłam dalej według wskazówek. Następna  ulica nazywała się Harajuku.