Inna
planeta
Po wielu
godzinach męczącego lotu usłyszałam komunikat ogłaszający, że niedługo będziemy
w Tokio. Wyjęłam z torebki kartkę, na której zapisałam adres hotelu, gdzie nocowała moja
przyjaciółka.
-Wystarczy teraz go znaleźć. Nic prostszego. Na
lotnisku kupię mapę i sobie poradzę - pomyślałam. Oczywiście pewnie już się
domyślacie, że rzeczywistość nie była taka kolorowa. Czemu ona zawsze musi dać
mi w twarz w tak ważnych momentach? Kobiecy głos dobiegający z głośników kazał
pasażerom zapiąć pasy i szykować się do lądowania. Wszyscy posłusznie wykonali
polecenie. Ogarnął mnie strach. Potężny, który wygrywał z podekscytowaniem i
zdrowym rozsądkiem. Czułam, że robi mi się gorąco. Miałam ochotę wycofać się z
tego wszystkiego. Nagle uświadomiłam sobie, że nie będzie tak łatwo jak sobie
to wyobrażałam. Pomocy?
Podwozie samolotu delikatnie dotknęło płyty. Powoli
rozpięłam pasy, wyciągnęłam bagaż podręczny i zaczęłam przeciskać się przez
tłumek ludzi. Dlaczego oni zawsze tak wolno wychodzą? Miłe stewardessy żegnały
nas z uśmiechem na twarzy. Stawiłam krok na schodach. Uderzyła mnie fala
nieprzyjemnego wiatru. Mogłam pożegnać się z ładnie ułożoną fryzurą. Obok
schodów czekał podstawiony autobus, który miał nas dowieźć do budynku lotniska.
Wszystko minęło dosyć sprawnie. Jak większość rzeczy w tym kraju. Następnym
dłuższym przystankiem było znalezienie swojego bagażu. Wzrok wszystkich młodych
Japonek przyciągnęła neonowo różowa torba w równie rażące zielone kropki. Tak,
zgadliście. To była moja torba. Chciałam, żeby się wyróżniała. Niestety jeśli
zostawiłabym ją na środku jakiejś ulicy, wtopiłaby się pewnie w tło. Mój plan
został zniszczony. Wyszłam z budynku w poszukiwaniu autobusu z numerem cztery.
Znalazłam. Mały bus koloru żółtego z namalowanymi słodkimi oczkami i mordką.
Nad przednią szybą odstawały dwa kawałki plastiku przypominające uszy. Całość
przypominała postać z kreskówki dla dzieci, słynnego pokemona Pikachu. Niech mi
ktoś powie jak tu nie wybuchnąć śmiechem? Kiedy już się nieco uspokoiłam
wsiadłam do autobusu. Rozglądając się za miejscem zauważyłam, że Polacy patrzą
się na mnie i uśmiechają się. Chyba nie tylko ja zareagowałam tak na
autobuso-pokemona. Gdybym miała dziesięć lat i nadal tak ochoczo oglądała jego
przygody byłabym pewnie zachwycona. Niestety jestem już trochę starsza. Resztę
podróży starałam zachowywać się normalnie.
Mimo japońskiego radia w głośnikach, mimo niebiesko-zielonych włosów innej
pasażerki, mimo napisów w tym dziwacznym piśmie, mimo wielu naklejek z Ashem,
czyli właścicielem Pikachu i mimo breloczka z tą samą postacią. Trzeba zachować
powagę. Ale to takie trudne! Z moim charakterem prawie niemożliwe. Z ulgą
wyszłam z autobusu w Tokio. Wreszcie mogłam się spokojnie śmiać. Od
powstrzymywania go rozbolał mnie brzuch i cisnęły mi się łzy do oczu. W
bajkowym autobusie nie było ani jednego dziecka. Kiedy już mi przeszło i
podniosłam głowę przeraziłam się. Stałam obok wielkiego skrzyżowania, otoczona
wielkimi telebimami, sklepami komputerowymi i neonowymi lampami. Za ogromnymi,
szklanymi gablotami rzucały na mnie światło setki komórek, telewizorów, konsol,
laptopów i ekranów komputerowych. Poczułam się zagubiona. Ludzie mijali mnie w
pośpiechu, mówiąc nawet nie mam pojęcia o czym. Większość nie zwracała na mnie
uwagi, gdyż zajęci byli pisaniem sms'ów. Jednak ci, którzy zdołali mnie
zauważyć przeżywali mini atak serca. "Jak można być tak wysokim?!",
"co to za stary telefon?!", "czy jej włosy są naturalnie
brązowe?", "czemu stoi na środku chodnika?", "czemu nie ma
skośnych oczu?", "czemu tak dziwnie rozgląda się dookoła?",
"czemu napis na jej walizce nie jest po japońsku?", "czemu w
ogóle ją ma?". Wydaje mi się, że właśnie to myśleli mnie widząc. Wiedziałam,
że będzie ciężko, ale nie wiedziałam, że aż tak! Wprawdzie miałam instrukcję
dotyczącą drogi do hotelu, ale zorientowałam się, że nic mi nie pomoże. Moja droga
przyjaciółka napisała mi nazwy ulic, którymi miałam iść. Niestety nie podała
ich w znakach. Chyba zapomniała, że nie umiem ich odczytać! Już wtedy byłam
pewna, że dam jej w kość. Zemsta będzie słodka. Szybko włączyłam moją
cegłę-telefon i pobrałam aplikację do tłumaczenia japońskiego. Przygotowałam
się na półgodzinne czekanie, a tu minuta i zainstalowane. Jak?!
Jak to jest możliwe, że Internet w środku miasta jest szybszy,
niż Wi-fi w moim domu?! Okej, tutaj naprawdę jest coś nie tak. A może życie
chce mi dać trochę szczęścia? "Ha ha, chciałabyś. Tylko się bawię." Założę
się, że los to wtedy powiedział. Wyjęłam kartkę, na której wymienione miałam
nazwy ulic. Powoli i ostrożnie przepisałam pierwszą do tłumacza. Ładowanie
trwało kilka sekund. Wyświetliły mi się dwa złożone, zawiłe i duże znaki. Z
nową dawką nadziei podbiegłam do dużego znaku pokazującego ulice i kierunki, w
które biegną. Tabliczek było chyba dwadzieścia. Przyjrzałam się im wszystkim.
Jakie one były wszystkie do siebie podobne! Porównywałam je do tych
wyświetlonych na ekranie. Czcionka niestety bardzo się różniła. Na telefonie
był widoczny ich tradycyjny zapis dla uczących się, czyli grubym pędzlem. Był
ładniejszy, ale niestety mniej czytelny! Wiecie co mnie dopada w takich
momentach?
I-R-Y-T-A-C-J-A!
Po jakiś piętnastu minutach stania przed tym głupim
znakiem jak idiotka udało mi się rozszyfrować znaczenie tabliczek. Wiedziałam
chociaż, w którą stronę iść. Gratulacje! Udało ci się przejść ledwie
dwadzieścia pięć procent tej męczarni! Jest się z czego cieszyć. Wskazówka
nakazywała mi podążać w lewo. Tak też zrobiłam. Obróciłam się na pięcie i
spojrzałam przed siebie. I co widzę? Przejście dla pieszych o szerokości
dziesięciu metrów, ciągły tłum na nich i z trudem przejeżdżające auta. "Przynajmniej
nie będę musiała czekać" pomyślałam. Jakiś plus jednak w tym był. Ruszyłam
przed siebie. Miałam przejść, aż do rozwidlenia. Szłam prosto starając się nie
zgubić żądnego znaku. Za przejściem trafiłam na szeroki chodnik otoczony z
dwóch stron drzewami. Schludne ławeczki, kosze na śmieci i... automaty.
Wszędzie były automaty! Spędziłam w tym kraju może godzinę, nawet nie, a
widziałam chyba dwadzieścia takich! Korzystając z okazji podeszłam do jednego,
aby kupić pepsi. Nie był on wysoki. Miał
siedem półeczek na każdej po dziesięć napoi. Oczywiście nie miałam pojęcia co
jest na nich napisane. Jedyną rzecz, która mnie zastanawiała było to, że pod
niektórymi produktami palą się czerwone światełka, a pod niektórymi niebieskie.
Co to oznaczało? Że nie ma danego napoju? To niemożliwe, przecież wszystkie
stały na swoim miejscu, a za nimi rządek innych. Pochyliłam się lekko, gdyż
zobaczyłam obrazkową etykietę. Nie obchodziło mnie już jak dziwnie mogę wyglądać
przyglądając się automatowi. Chciałam się tylko napić i wreszcie trafić do
hotelu! Przypisy obok rysunków były oczywiście po japońsku. Mimo tego jakoś
zdołałam zobaczyć co miały przedstawiać. Cała różnica polegała na tym, że
produkty, pod którymi paliło się czerwone światło były podobno ciepłe. Postanowiłam
spróbować. Ukucnęłam, aby przyjrzeć się napojom z dolnych półek. Zobaczyłam
podłużną, zieloną puszkę z napisem małym napisem "Green Tea". Dzięki
Bogu! Pojęcia języka angielskiego tu istnieje! Wrzuciłam dwieście jenów i
kliknęłam czerwony przycisk. Herbata powoli spadła. Wyjęłam ją i wstałam. Napój
był rzeczywiście ciepły. Otworzyłam i spróbowałam. Smakowała jakby była świeżo
zaparzona. Nie była gorąca, ale marzyłabym o niej w zimowy dzień. Szczerze
mówiąc rzadko piłam herbatę. To przez to, że nie chciałam czekać aż ostygnie,
ale jeśli mogłabym kupić ją w automacie pewnie ten nawyk wszedłby mi w krew.
Rozmyślając jak zawsze o głupotach szłam dalej według wskazówek. Następna ulica nazywała się Harajuku.